[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jach, na tak wyniosłe podniesieni siedlisko, stali się dobroczyńcami
leśnej ziemi. Tworzyli nowe miasta, jak Kielce i Bodzentyn  wśród
dziczy nietrzebionej dzwigali podniebne kolegiaty, wznosili zamki,
wzorem włoskim zdobione  jakoby wstęgi wysnuwali z potężnych
dłoni mury obronne  napełniali miasta rzeszami sztukmistrzów. Z gór-
nego i środkowego Ponidzia sprowadzali osadników z siekierą i sochą
do trzebienia i karczowania skrajów lasu w pobliżu grodu kieleckiego.
Dawali wolę ludowi rolnemu w Woli Kopcowej, Radlinie, Górnie,
Leszczynach, Woli Jachowej, Napieńkowie. Trzon wyższy długo
jeszcze trwał po staremu. Kiedyś dopiero rolnicy podejdą bliżej, wyrą-
biÄ… polany, gdzie bielÄ… siÄ™ Bieliny, ciÄ…gnÄ… siÄ™ PorÄ…bki i wgryzÄ… siÄ™ w
samą Aysicę i Krajno, wiszące na skłonie wysokim.
Jak niegdyś niezwyciężeni królowie i potężni krakowscy książęta,
tak pózniej polowali tutaj rycerscy biskupi  Lambert, Gedko, Prando-
ta, Bodzanta, Florian Jelitczyk z Mokrzka, Paweł z Przemankowa, Zbi-
NASK IFP UG
Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
95
gniew z Oleśnicy, Gamrat, Zadzik i inni. Otoczeni zdrowym, wynio-
słym, zahartowanym w srogim klimacie, potężnym fizycznie, dzielnym
i walecznym narodem górskim, gminem szczwaczów, przebiegłych i
czujnych ślakowników zwierza, chytrych, jakoby cuchem psim obda-
rzonych kłusowników, wśród chartów, ogarów, kundlów na dziki, jam-
ników na lisy i borsuki oraz wszelakiej innej psiarni, roznoszącej po
szczytach i dolinach echa wrzaskliwe  przebiegali puszczÄ™ odziani w
pancerz, z oszczepem i łukiem w dłoni. Walczyli pierś w pierś z wło-
chatym niedzwiedziem, rozjuszonym wilkiem i srogim odyńcem, który,
ciapiąc groznie w stanowisku, szarpał kielcami psy i martwe miotał na
strony.
Tam to spoczywał onego dnia, jak głosiła jedna z powieści, potężny
Bodzanta na pochyłości matki-góry. Miękki nasuwień, szatę tkaną,
wzorzystą miał powierzch napierśnych blach.
Zsiadł z konia, runął na ziemię. Skinieniem dłoni odegnał zgraję
pochlebców, wesołków, błaznów i wszelakich służalców. Precz kazał
zabrać psy na smycze. Z rękoma założonymi pod głowę, z nogami w
skórzniach po pachwiny rozwalonymi szeroko, z oczyma zatopionymi
w niebie, gdzie białe chmurki sunęły ponad przypłaszczonymi głowi-
cami, leżał na wznak. Słuchał, jak jedle niezmierne pieśń mu wywodzą
jedyną, której słuchać warto, albowiem nigdy nie wygasa i na sile nie
traci  pieśń o przepotędze i zuchwałych żądzach młodości, i o zgniłej
rozpaczy starości  o pasjach i furiach ducha rozszalałego. Wołały go
ku modlitwie lecącej w niebo, gdyż przesmutnym wzdychaniem swoim
trwogę poznania wszechrzeczy rzucały w jego sumienie. Wspominały
mu lata minione  odpłynione, których nie wróci nikt, nigdy. Wspomi-
nały mu tajnice grzechów, w których był skowany jako kłodnik w
ciemnicy. Nikt o nich nie wiedział nic, jeno te drzewa. Pobudzały go,
ponęcały i powabiały ku czemuści inszemu, nieznanemu. Przyciskał do
serca swego pienie ich biskup Bodzanta poprzysięgając je najmocniej-
szym zaklęciem, ażeby jeszcze śpiewały...
W ten to leśny kraj, jeszcze bezludny i nie zabudowany, dziedzinę
biskupich łowów, gdzie synowie boru snuli się na wzór zwierząt, tro-
piąc i zabijając zwierzęta oraz śmiałków, którzy by z jakimkolwiek
towarem ośmielili się ciągnąć korzenistym, piaszczystym i mokrym
szlakiem z podgrodzia w Kielcach ku podgrodziu Bodzentyna  przy-
byli jednak nieustraszeni ludzie i między świętokrzyskimi zbójcami
właśnie obok starej drogi na dobre zasiedli. Byli to anachoreci, bene-
dyktyńscy eremici. Pobudowali sobie małe domki z pniów jodłowych,
NASK IFP UG
Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
96
które wicher z ziemi wyrwał i na trawę obalił. Wyszukiwali miejsca
przy wodzie  ten ci przy zródle burzliwym i kipiącym wieczyście,
tamten przy strumieniu, co migoce w słońcu, mieni się, połyskuje i
błyszczy, a trzeci jeszcze niżej, nad potokiem zarośniętym tarniną, ka-
linami i gąszczem leśnych malin, gdzie srokosze kują swe dzwonne
pieśni, a zatajona kędyś kukułka zabawia się w chowanego.
Domki ich do dnia dzisiejszego przetrwały, zamienione na przy-
drożne kapliczki, gdy eremitów nie stało, pamięć o nich wygasła i gdy
już nikt nie wie, nie pamięta, nie rozumie, czemu to tutaj właśnie stoją
te puste chatki boże. Owocześni przybysze nie lękali się niczyje j napa-
ści, gdyż nie posiadali nic zgoła, co by się dało zrabować. Pustelnicy ci
prowadzili życie ostre wstrzymując się po lat kilka, w największe na-
wet święta, od pokarmów mięsnych, niełatwo przyjmując, i to czasem
tylko  jałmużnę. Służyli ludziom ciągnącym tymi stronami poprzez
Kamień Kraiński czy brzegiem rzeki  za przewodników i udzielali
noclegu zbłąkanym we wielkich lasach. Pierwsi też pewnie rozmawiali
z myśliwcami i osadnikami o tajemnicy bytu i śmierci.
Gdy pierwszy anachoreta, pono Włoch rodem, przybył w tę pusz-
czę ciemnozieloną, szum jedlany wspominał mu pewnie niebo połu-
dnia, widok Kampanii neapolitańskiej, błękitne wyspy w błękitnym
morzu, widzialne jako skupienia mgły z góry Cassino  albo zachylenie
ziemskie najwdzięczniejsze na ziemi, gdzie morze w ląd się wlewa
obok Santa Margherita Ligure  ul mnichów. Wspominał mu srebrzy-
stość drzewa oliwy, co spływa ku szkarłatom róż w dole, róż, co wyda-
ją ze siebie Santa Rosa Mystica  ku drzewom czereśni i migdału, ró-
żowiejącym i bielejącym za dni marcowych. Posępnica i żal ogarniały
duszę człowieka z tamtych kwietnych i wonnych krain, a dziki urok
lasu północy obcy mu był i wrogi. Lecz siła ducha i niezłomna wola
kazała w umartwieniu i modlitwie szukać lekarstwa na posępnicę i żal.
Nad jego chatą ciemnozielona puszcza szatański zawodziła świst-
poświst i wypędzała go stela. Toteż, gdy nie było już dlań powrotu,
uciekał w górę, wyżej, coraz wyżej, ponad żądze cielesne, ponad naturę
ludzką, ponad naturę anielską., do wyciągniętych objęć Człowieka-
Boga.
Być może, iż jeden z tych to anachoretów, co polskiej był krwi i
mowy, a szedł z rodu ludzi dostojnych, mówił do zgromadzenia ludz-
kiego zrozumiałym polskim językiem owo kazanie o świętej Katarzy-
nie, które jest najdawniejszym zabytkiem pisanym tej starej mowy. Ist-
niał-li już wtedy kościołek ku czci tej świętej wzniesiony między ere-
mami? Darowany najprzód zakonowi bernardynów, a pózniej zakono-
NASK IFP UG
Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
97
wi sióstr bernardynek  przetrwał stulecia. Siostry zakonne nauczyły
lud okolicznych wsi czytać i pisać, robót ręcznych i rzemiosł. Zasadziły
za klasztorem swym ogród ozdobny, gdzie lilie najcudniejsze na ziemi
zakwitają w czerwcowe niedziele, ażeby zdobić ołtarz wielkiej mę-
czennicy Katarzyny  i gdzie wychylały się ponad mur wysoki kwitną-
ce drzewa jabłoni. Potok w łożysko ujęty ze szmerem przelewał swe
wody wskroś ogrodu, a wielki, ciemny las trzymał w swym łonie ten
rozkwitły wirydarz.
Lecz stare bóstwa domowe, leśne i polne nie pomarły. Strzygi i
zmory, kostusie i morzyska siedzą u progów, w węgłach i na podda-
szach. Zły hasa drogami, czatuje na krzyżowych i wałęsa się wokoło
domostw. Mór w złe czasy wlecze się kolejami dróg, choć mu je zagra-
dzają osinowe krzyże. Wiara nie do wytrzebienia, głucha, ciemnonoc-
na, leśna, swoja, skrycie ciągnie się wsiami, koleinami, co teraz wdarły
się aż pod szczyt Radostowej i na samą przełęcz Kamienia, co rozsia-
dły się, jak Klonów lub Psary, na wyrąbanych polanach boru. Grasują
wciąż jeszcze czarownice, cioty i widmy, latają na szczyt Aysicy po [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • burdelmama.opx.pl